Grzegorz Trochimczuk
90.
Lato zaatakowało nasz ogród frontalnie. Wokół werandy oszałamiająca nawałnica zapachów. Zapach pnącej róży o niedużych różowo-białych kwiatach jest subtelny, lecz w masie rozkwieconych gałązek, które obsiadły dach i wybujały krzew bzu upaja, otwierając pierwszy rozdział aromaterapii. Od strony zachodniej w pełnym rozkwicie stoi bielusieńki jaśmin i on swoją natarczywą wonią walczy o palmę pierwszeństwa w docieraniu do naszych zmysłów powonienia. Tej obezwładniającej kąpieli aromatów chwilami, kiedy południowo-wschodni wiatr mocniej powieje od naszego niewielkiego lasku dociera do nozdrzy prawie już zapomniany egzotyczny zapach czarnego bzu. Czarny bez kończy już okres swojego białego kwitnienia, lecz jego moc wciąż oddaje nam terapeutyczna przysługę kojąc dusze. Tak czujemy – moja żona i ja – ów raj na ziemi, który stworzyliśmy sami ale którego moc czerpie teraz z czystego źródła życiodajnej natury. Nasze lato krótko trwa, więc zaczerpnijmy jego siły pełną garścią, zanim schronimy się przed dojmującym i obezwładniającym upałem wewnątrz domu, w którym klimatyzacja obniża temperaturę o co najmniej 9 stopni. Oto dobrodziejstwo cywilizacji tak często znajdującej się w opozycji do przyrody naturalnej. Jak nas pan Bóg stworzył!
A mnie, który jestem wciąż walczącym organizmem z nadmiarem ciepła i wylęgłych pond miarę maleńkich, wściekle gryzących komarów, rodem bodajże z Indii albo innego Dalekiego Wschodu, dopada potrzeba dobrego przemyślenia mojego wystąpienia na wieczorze autorskim. O świadomym i nieświadomym włączaniu losu ludzkiego w procesie twórczym. Przez wiele lat uświadamiałem sobie, że żyję w czasach, które nie tworzą sytuacji wymagających sprawdzenia się w krytycznych momentach, gdy Ojczyzna woła, giną ludzie bliscy, nad głową wisi wprost fizycznie odczuwalne zagrożenie życia. Nasz Szczęsny czas pokoju jest moim błogosławieństwem. I twoim siostro. I twoim bracie. Rozliczne wojny i kataklizmy świata ominęły nas dotąd. Nikt nie wezwał mnie. Nikt nie wymagał poświęcenia. Wszelkie nasze wzajemne usługi dobra to drobne sprawy, naturalne w życiu poczciwym, przyzwoitym. Otwierasz rankiem oczy – widzisz biały dzień. Wychodzisz na ulicę – ludzie śpieszą do pracy. Idziesz do kina – większość wpatruje się w ekran wyczekując na kreowane historie z kubełkiem popcornu w dłoniach. A kiedy zasypiasz nikt do drzwi kolba nie łomocze.
Młodociany pisarz, dajmy na to poeta dwudziestokilkuletni, nawet kiedy jego palcami kieruje palec Boży, talent, ten szlachetny wsad samorodny, wyraża bezmiar własnych uczuć. Może je wyolbrzymiać, ubrać w najbardziej utrafioną szatę słowną, prowokować do szlochania albo nieujarzmionej radości – ale nie będzie można tam zobaczyć doświadczenia. Trauma utraconej dziewczyny z pewnością nie doda do światowego dziedzictwa niczego nowego. Niczego, co choćby jedną rysą zaznaczyłoby się na oceanie ludzkich dokonań.
A jednak można wejść na Nanga Parbat a później dać świadectwo zejścia w ekstremalnych warunkach na graniach przekraczających granice życia i śmierci. Albo ocalić się samemu od utracenia tego świata na zawsze.