Najpierw dworzec gubi twarz - obrośnięta mchem ochra nie krwawi. Zgarnia kurz. Ślepym okiem bezmyślnie chłonie resztki promieni. W środku pusty i grzmiący - mamroczą ściany głośniej od ptaków czasem niebieskich o tych, co nie wrócą. Kamień dziczeje po linii najmniejszego oporu. Później miasto wrasta w ziemię, nad którą przelatuje życie, jakby nie było u siebie. Topnieje w kałużach. Musisz w nią wdepnąć, by poczuć jego wilgoć. Skutecznie. Najmniejszą cząstką odczuć. Stać się nim.
Bezdźwięcznie, cicho, sza wśród wąskich ulic. Przykłada ucho do kamienic. Odgrzewa zapomniane zapachy. Okna zachłannie gromadzą szarość. Chropowatą chmurą podcinają gałęzie. Ubrani wzrokiem przechodnie depczą cienie. Spod nóg wyrastają umyślniki. Gaszą śmiałość. W sztucznym świetle milkną ślady.
Zamykają szeroko uszy na szept. Szept – doskonały przewodnik ciepła. Pamięta. Bywa, że zimnymi rękoma spiesznie wiąże tłumioną pewność na ustach. Jedynie zgłoski zatrzymane końcem języka potrafiły dźwięczeć. Zwiedzić mikroświat szeptu. Dopasowany do ust. Stworzony dla nich. Prawdziwy. Wówczas zgłoski wzmacniają konstrukcję nadwątloną milczeniem. Tak jak uczynił to Yves Bonnefoy. Poznała jego głos. Skóra do dziś reaguje na dźwięk.
"Im większe w człowieku wewnętrzne rozbicie, poczucie własnej słabości, niepewności i lęk, tym większa tęsknota za czymś, co go z powrotem scali, da pewność i wiarę w siebie."
Miasto. Nikt o nim nie wie. Tu jej korzenie, tu zacznie...