Opowiadania w tłumaczeniu Jana Cichockiego. Z cyklu "Zanim nastał socrealizm" - cz. III - ostatnia.
ROBINSONOWIE
Kiedy okręt tonął, uratowało się tylko dwoje ludzi:
Paweł Narymski – inteligent.
Prow Iwanowicz Akacyjew – były tajniak...
Rozebrawszy się do naga, obaj skoczyli z tonącego okrętu i szybko machali rękami w stronę dalekiego brzegu.
Prow dopłynął pierwszy. Wydostał się na skalisty brzeg, poczekał na Narymskiego, a kiedy ten, krztusząc się, zaczął pełznąc po mokrych kamieniach, surowo zwrócił się do niego:
- Pański paszport!
Goły Narymski rozłożył mokre ręce:
- Nie ma paszportu. Utonął.
Akacyjew zasępił się.
- W takim razie będę zmuszony...
Narymski ironicznie uśmiechnął się.
- Aha... Nie mam czasu!
Prow podrapał się po karku, jęknął z rozpaczy i bezsilności, a później w milczeniu, goły i smutny, powlókł się w głąb wyspy.
* * *
Pomału Narymski zaczął się urządzać. Zebrał na brzegu wyrzucone przez burzę kawałki drewna i niektóre przedmioty z okrętu i zaczął klecić dom.
Prow ponuro śledził go, chowając się za skałą po sąsiedzku i zacierając gołe chude ręce. Zobaczywszy, że Narymski już wznosi drewniane ściany, Akacyjew, skradając się, zbliżył się do niego i głośno zawołał:
- Acha! Wpadka! Cóż to pan robi?
Narymski uśmiechnął się.
- Areszt prewencyjny buduję.
- Nie, nie... Pan buduje dom! W porządku!.. A prawo budowlane pan zna?
- Niczego ja nie znam.
- A pozwolenie komisji budowlanej odnośnie pożaru pan posiada?
- Odczepi się pan ode mnie?
- Nie-e, nie odczepię się. Zabraniam panu kontynuować tę budowę bez pozwolenia.
Narymski, już nie zwracając uwagi na Prowa, uśmiechnął się i zaczął pasować drzwi.
Akacyjew tylko westchnął, postał, a później powoli odszedł w głąb wyspy.
Zbudowawszy dom, Narymski zaczął urządzać się w nim możliwie najwygodniej. Na brzegu znalazł skrzynkę z książkami, strzelbę i beczułkę słoniny.
Pewnego razu, gdy Narymskiemu przejadła się wieczna słonina, wziął strzelbę i zagłębił się w dziczy las z zamiarem upolowania dziczyzny.
Cały czas z tyłu czuł milczącą, bezszelestną, przebiegająca od drzewa do drzewa figurę, chowającą się za grubymi pniami, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Ujrzawszy biegnącą kozę, złożył się i strzelił.
Zza drzewa wyskoczył Prow, schwycił Narymskiego za rękę i krzyknął:
- Acha! Wpadł pan... Ma pan pozwolenie na prawo posiadania broni?
Oprawiając zabitą kozę, Narymski gniewnie wzruszył ramionami.
- Czego się pan czepia? Zająłby się pan lepiej swoimi sprawami.
- Właśnie ja się zajmuję swoimi sprawami – z urazą odparł Akacyjew. – Pan będzie łaskaw oddać mi broń za pokwitowaniem na przechowanie, do zakończenia śledztwa.
- Akurat panu oddam! Strzelbę ja znalazłem, a nie pan!
- Ma pan prawo do znaleźnego zaledwie do jednej trzeciej... - zaczął Prow, ale pojął cały absurd tych słów, uciął i gniewnie zakończył:
- Pan jeszcze nie ma prawa polować!
- A to czemu?
- Jeszcze nie było św. Piotra! Prawa pan nie zna, czy co?
- A pan ma kalendarz? – kpiąco spytał Narymski.
Prow pomyślał, przestąpił z nogi na nogę i surowo odezwał się:
- W takim razie aresztuję pana za naruszenie strzałami ciszy i spokoju.
- Niech pan aresztuje! Będzie pan musiał dać mi pomieszczenie, żywić i troszczyć się o mnie, oraz wyprowadzać na spacer!
Akacyjew zamrugał oczami, wzruszył ramionami i skrył się między drzewami.
* * *
Wracał Narymski inną drogą.
Przechodząc po obalonym przez burzę pniu drzewa przez małą rzeczułkę zobaczył na drugim brzegu słupek z jakimś napisem.
Zbliżywszy się przeczytał:
- Po moście jeździć stępa.
Wzruszywszy ramionami, nachylił się, żeby ugasić czystą, przejrzystą wodą pragnienie i na przybrzeżnym kamieniu przeczytał napis:
- Nie pić surowej wody! Winni niezastosowania się do niniejszego zarządzenia podlegają...
Zasnąwszy po obfitej kolacji w swojej ciepłej pościeli z suchych liści, Narymski pośród nocy usłyszał nagle jakieś pukanie i otworzywszy drzwi, ujrzał przed sobą mrocznego i zdecydowanego Prowa Akacyjew,
- Czego pan sobie życzy?
- Pan będzie łaskaw wpuścić mnie celem dokonania przeszukania. Na podstawie doniesień agenturalnych...
- A nakaz pan ma? – złośliwie spytał Narymski.
Akacyjew ciężko jęknął, schwycił się za głowę i z krzykiem rozpaczy i smutku wyskoczył z pokoju.
Za niespełna dwie godziny, przed świtaniem, stukał w okno i krzyczał:
- Proszę mieć na uwadze, że widziałem u pana książki. Jeśli zawierają niedozwolone treści i nie zgłosił pan ich posiadania naczalstwu – winni podlegają...
Narymski słodko spał.
* * *
Pewnego razu, kąpiąc się w ciepłym, sennym od upału morzu, Narymski odpłynął tak daleko, że osłabł i zaczął tonąć.
Czując w nogach zdradzieckie dreszcze, zebrał ostatek sił i instynktownie krzyknął. W tej samej chwili zobaczył, jak wiecznie tkwiąca za skałą i szpiegująca Narymskiego figura pośpiesznie wyskoczyła i rzuciwszy się w morze, szybko podpłynęła do tonącego.
Narymski oprzytomniał na piaszczystym brzegu. Jego głowa leżała na kolanach Prowa Akacyjewa, który troskliwą ręką rozcierał pierś i ręce topielca.
- Pan... żyje? – z niepokojem spytał Prow, nachylając się ku niemu.
- Żyję. – Ciepłe uczucie wdzięczności i litości poruszyło się w sercu Narymskiego. – Proszę powiedzieć... Oto ryzykował pan z powodu mnie życiem... Uratował mnie... Być może, jednak jestem panu drogi, co?
Prow Akacyjew westchnął, ogarnął zapadniętymi oczami nieskończony morski horyzont, ogarnięty płomieniami czerwonego zachodu – i zwyczajnie, bez udawania odpowiedział:
- Oczywiście, że drogi. Po powrocie do Rosji będzie pan musiał zapłacić około stu dziesięciu tysięcy kar, albo siedzieć około półtorej setki lat.
I po krótkiej przerwie dodał szczerym tonem:
- Daj Boże panu zdrowia, długich lat i bogactwa.
ZWIERZYNIEC
- Można do pana? – powtórzyłem przez zamknięte drzwi.
- Kto tam? – dał się słyszeć z wnętrza gniewny starczy głos.
- To ja, Michaile Osipowiczu – proszę wpuścić. Nic panu złego nie zrobię.
Drzwi, zabezpieczone łańcuchem, uchyliły się i spojrzała na mnie przestraszona, zła twarz Mieńszykowa.
- Ale przecież pewnie pan przyszedł się bić? – wychrypiał z niedowierzaniem.
- Czemuż miałbym się bić... Nawet kija nie mam.
- A może pan rękami... co?
- Nie, rękami nie będę pana... Doprawdy, proszę wpuścić. Jak tylko tak, przyszedłem pogadać.
Po długich wahaniach Mieńszykow odpiął łańcuch i wpuścił mnie.
- Dzień dobry, skoro pan przyszedł. Nie zapomina pan o starowinie – he-he...
- Gdzieżby pana zapomnieć!
Zaprowadził mnie do dużego zimnego salonu, z zatęchłym zapachem nieoczyszczonej oliwy, starego kurzu i jakiejś mięty...
Usiedliśmy i długo milczeli.
- Albumiku nie życzy sobie pan obejrzeć? – przysunął mi książkę w skórzanej oprawie, z oderwanym zamknięciem.
Otworzyłem album i natknąłem się na portret jakiegoś smutnego człowieka.
- Kto to?
- Wielki łajdak! Organizował różne schadzki... Ale co tam – powiadomiłem kogo trzeba... posadzili go.
- Hm... A ten?
- Urzędnik morski? Złodziej i defraudant. W jednym artykule coś takiego o nim napisałem, że na zbity łeb ze służby wyleciał.
- Ta tutaj, wydaje się, bardzo sympatyczna twarz...
- Co! Bombiarz, najprawdziwszy bombiarz! Nauczycielem w szkole był. On, co prawda, bomb jeszcze nie rzucał, ale mógłby rzucać. Strasznie podejrzany mi się wydawał! Teraz jest w obwodzie jakuckim.
- A ten?
- Ten? Po prostu łajdak. O tu jeszcze jest – Żyd, który zarżnął ojca, podpalacz, dwaj deprawatorzy nieletnich... a ci – tak sobie, po prostu nikczemnicy.
Zamknął album i zmrużywszy oczy, odezwał się łagodnie:
- Może pan da swoje zdjęcie, co? Umieściłbym je w albumiku.
- Hm... może później, kiedyś.
Siedział z rękami złożonymi na brzuchu, w milczeniu z ciekawością spoglądał na mnie.
Później wstał, poprawił knot w lampce oliwnej i wycierając zatłuszczone palce o włosy, spytał skrzypiącym głosem:
- Pewnie bomby ciągle pan rzuca?
- Nie, nie rzucam. Po co miałbym je rzucać...
- Teraz wszyscy rzucają.
Dowiedziawszy się, że nie rzucam bomb, poweselał i krzywiąc twarz w uśmiechu, klepnął mnie w kolano:
- Niech tam!.. Pokazać panu mój zwierzyniec?!
Zdziwiłem się.
- Zwierzyniec? Czyżby tak pan lubił zwierzęta?
- He-he... Mam szczególny zwierzyniec... Całkiem specjalny!
Wziął pęk kluczy, mrugnął do mnie i poprowadził przez rząd pustych zimnych pokoi, z takim samym zapachem.
- Oto mój zwierzyniec – powiedział, szczerząc bezzębne usta w podobieństwie uśmiechu i otwierając kluczem ostatnie drzwi.
W niewielkim pokoju siedziało przy stole i grało w „sześćdziesiąt sześć” trzech mężczyzn i jedna kobieta.
- No, jak się macie, dzieci? – powiedział Mieńszykow, podejrzliwie oglądając wszystkich i uderzając się w nogę wziętym skądś biczykiem.
- „Skruszony robotniku”! „Skruszony robotniku”!! Znowu jesteś pijany. Łajdaku?! – wrzasnął nagle, wpatrując się w twarz człowieka z czerwonym nosem i łzawiącymi oczami. – Na co patrzyłaś, „Damo z towarzystwa”? A ty, „Poinformowana osobo z Kaukazu” – rożen ci w gardło?! Darmozjady! Wszystkich wypędzę!!
Kaukaziec w złachmanionym beszmecie wstał i podrapawszy się brudną garścią za uchem, z zimną krwią odparł:
- Po co krzyczyć? Jemu wodka dawal „Chłopek ze wsi”.
„Dama z towarzystwa” już robiła do mnie słodkie oczy i przysunąwszy się boczkiem, spytała:
- Parle wu france?
- Idź, idź, stara grzesznico – krzyknął na nią Mieńszykow, grożąc pejczem.
Później, widząc, że ze zdziwieniem patrzę na całą tę scenę, wyjaśnił mi.
- To jest, widzi pan, zwierzyniec. Trzymam tych darmozjadów dla artykułów. Dają mi natchnienie. Nie ma tu wszystkich... Niektórych wypuściłem na spacer. Tu widzi pan „Chłopka ze wsi”, „Skruszonego robotnika”, „Poinformowaną osobę z Kaukazu” i „Damę z towarzystwa”.
- Rzeczywiście jest z towarzystwa? – spytałem spoglądając na jej tłustą wymalowaną twarz.
- Tak, wziąłem ją z towarzystwa ocalenia od rozpusty upadłych kobiet. Prowadziła dom na jakieś Ligowce. A ten tutaj – „Chłopek ze wsi”. Pijak, kanalia, a jak się upije, tłucze „Damę z towarzystwa”.
- A „Poinformowana osoba z Kaukazu”?
- U Makajewa szaszłyki smażył. Zwabiłem go do siebie. Porządny chłopak. Taraska! Co trzeba robić parchatym?
- Rżnąć! – zakwiczała „Poinformowana osoba”.
- Widzi pan!.. Ty dokąd, łajdaku! Oddaj panu portfel!
Sieknął biczem po ręce „Skruszonego robotnika” i odebrawszy mu wzięty skądś mój portfel, zwrócił go mnie.
- Niech pan na niego uważa. Cokolwiek zobaczy, łajdak, wszystko buchnie. Zegarek w porządku?
„Dama z towarzystwa” cichcem uszczypnęła mnie w rękę, a „Poinformowana osoba z Kaukazu”, zauważywszy to, zazgrzytała zębami i położyła dłoń na rękojeści kindżału.
- Chodźmy! – powiedziałem.
Mieńszykow mrugnął do mnie i powiedział:
- Romans tu mają... Ale „Dama”, zdaje się flirtuje ponadto z „Chłopem ze wsi”. Zresztą, chodźmy. Powietrze u nich tu... rzeczywiście!
Wyszliśmy.
Zacząłem się żegnać.
Odprowadzając mnie, Mieńszykow chytrze zmrużył oko i powiedział:
- A przecież, przedtem skłamał pan, co? He-he... Bombki przecież pan rzuca? No, niech się pan przyzna!
Bojąc się przyznać, pospiesznie wyszedłem.