Opowiadania w tłumaczeniu Jana Cichockiego.

LEMONIADA
Jestem, oczywiście, człowiekiem niepijącym. Jeżeli czasem nawet wypiję, to mało – tak, dla przyzwoitości, albo żeby znakomite towarzystwo wesprzeć.
Więcej niż dwie butelki na raz nie mogę spożyć. Zdrowie nie pozwala. Jednego razu, pamiętam, w dzień swojego byłego patrona, ćwiartkę skonsumowałem.
Ale to było w młodych, krzepkich latach, kiedy serce, jak szalone biło w piersi i w głowie migały różne myśli.
A teraz starzeję się.
Znajomy felczer weterynarii, towarzysz Pticyn, onegdaj badał mnie i nawet, wiecie, wystraszył się. Zadrżał.
- Macie – mówi – pełną dewaluację. Gdzie – mówi – wątroba, gdzie pęcherz moczowy rozeznać – mówi – nie ma żadnej możliwości. Bardzo – mówi – się znosiliście.
Chciałem tego felczera pobić, ale później ochłodłem wobec niego.
„Wezmę – myślę – pójdę najsampierw do dobrego lekarza, przekonam się”.
Lekarz żądnej dewaluacji nie znalazł.
- Organy – mówi – macie w dosyć dobrym stanie. I pęcherz – mówi – całkiem porządny, nie przecieka. Co zaś się tyczy serca – bardzo jeszcze doskonałe, nawet – mówi – szersze, niż potrzeba. Ale – mówi – pić przestańcie, inaczej bardzo prosto śmierć może się zdarzyć.
A umierać, oczywiście, nie mam chęci. Ja lubię żyć. Jestem człowiekiem jeszcze młodym. Na początku nepu ledwie mi czterdzieści trzy lata stuknęły. Można powiedzieć, w pełnym rozkwicie sił i zdrowia. I serce w piersi szerokie. I pęcherz, co najważniejsze, nie przecieka. Z takim pęcherzem żyć i cieszyć się. „Trzeba – myślę – w samej rzeczy rzucić picie”. – Wziąłem i rzuciłem.
Nie piję i nie piję. Godzinę nie piję, dwie nie piję. O godzinie piątej po południu poszedłem, oczywiście, na obiad do baru.
Spożyłem zupę. Zacząłem gotowane mięso konsumować – zachciało się wypić. „Zamiast – myślę – ostrych napojów poproszę czegoś łagodniejszego – narzanu, albo lemoniady”. Wołam.
- Ej – mówię – który tu mi porcje podawał, przynieś mi, kurza twoja twarz, lemoniady.
Przynoszą, oczywiście, mi lemoniadę na inteligentnej tacy. W karafce. Nalewam do stopki.
Piję tę stopkę i czuję: zdaje się, że wódka. Nalałem jeszcze. Słowo daję, wódka. Co za licho! Nalałem ostatek – najprawdziwsza wódka.
- Przynieś – krzyczę – jeszcze!
„Ot – myślę – sparło mnie!”
Przynoszą jeszcze.
Spróbowałem jeszcze. Żadnej wątpliwości nie pozostało – jak najbardziej naturalna.
Później, kiedy rachunek zapłaciłem, uwagę jednak zrobiłem.
- Ja – mówię – prosiłem lemoniadę, a ty, co przynosisz, kurza twoja twarz?
Tamten mówi:
- A bo u nas to zawsze nazywają lemoniadą. W pełni legalne słowo. Jeszcze z poprzedniego czasu... A naturalnej lemoniady, przepraszam, nie trzymamy – nie schodzi.
- Przynieś – mówię – jeszcze ostatnią.
Tak więc nie rzuciłem.. A chęć była wielka. Tylko że okoliczności przeszkodziły. Jak to mówią – życie dyktuje swoje prawa. Trzeba się podporządkować.

SZKLANKA
Niedawno tu malarz Iwan Antonowicz Błochin zmarł na chorobę. A wdowa jego, średnich lat damulka, Maria Wasiliewna Błochina, na czterdziesty dzień niewielki pikniczek urządziła.
I mnie zaprosiła.
- Przyjdźcie – mówi – wspomnieć drogiego nieboszczyka, czym chata bogata. Kur i pieczonych kaczek u nas – mówi – nie będzie, pasztetów też się nie przewiduje.. Ale herbaty pijcie ile chcecie, do woli, a nawet możecie ze sobą do domu brać.
Mówię:
- Do herbaty aczkolwiek mnie mało ciągnie, ale przyjść można. Iwan Antonowicz Błochin dosyć – mówię – dobrodusznie się do mnie odnosił, a nawet bezpłatnie sufit pomalował.
- To – mówi – przyjdźcie tym bardziej.
W czwartek więc poszedłem.
A narodu zwaliło się masa. Krewni wszelacy. Szwagier również, Piotr Antonowicz Błochin. Jadowity taki mężczyzna ze sterczącymi do góry wąsikami. Naprzeciw do arbuza przysiadł. I tylko tyle, wiecie, ma do roboty, że arbuz kroi scyzorykiem i zajada.
A ja spożyłem jedną szklaneczkę herbaty i na więcej nie mam chęci. Dusza, wiecie, nie przyjmuje. A i w ogóle herbatka marna, trzeba powiedzieć – ścierką trochę zalatuje. Wziąłem szklaneczkę i odsunąłem do diabła na bok.
Ale odrobinkę nieuważnie odsunąłem. Cukierniczka tam stała. O tę cukierniczkę naczynie właśnie traciłem, o uszko. A na szklaneczce, niech ją licho, wzięła i zrobiła się rysa.
Myślałem, że nie zauważą. Zauważyli diabły.
Wdowa odzywa się:
- Zdaje się, ojczulku, że szklankę zbiliście?
Mówię:
- Głupstwo, Mario Wasiliewno Błochina. Jeszcze wytrzyma.
A szwagier nażarł się arbuza i odpowiada:
- To znaczy jak to głupstwo? Niezłe głupstwo. Wdowa ich w gości zaprasza, a oni wdowie naczynia tłuką.
A Maria Wasiliewna ogląda szklankę i coraz bardziej się denerwuje.
- To – mówi – czysta katastrofa dla gospodarstwa – szklanki tłuc. To – mówi – jeden szklankę trąci, drugi – kranik od samowara do reszty oderwie, trzeci – serwetkę do kieszeni wsunie. Cóż to w końcu będzie?
A szwagier, gnida, odpowiada:
- O czym – mówi – gadka. Takim – mówi – gościom po prostu mordy trzeba arbuzem rozbijać.
Nic na to nie odpowiedziałem. Tyko pobladłem strasznie i mówię:
- Dla mnie – mówię – towarzyszu szwagrze jest dosyć obraźliwe o mordzie słuchać. Ja – mówię – towarzyszu szwagrze, rodzonej matce nie pozwolę mordy mi arbuzem rozbijać. I w ogóle – mówię – herbata u was ścierką pachnie. Też mi – mówię – zaproszenie. Wam by – mówię – czortom, trzy szklanki i jeden kufel potłuc – i to mało.
Tu szum, oczywiście, się podniósł, hałas.
Szwagier najbardziej się piekli. Zjedzony arbuz, czy co, do głowy mu uderzył.
I wdowa też się trzęsie z wściekłości.
- Ja – mówi – zwyczaju takiego nie mam – żeby ścierki do herbaty kłaść. Może to wy w domu kładziecie, a później na ludzi cień rzucacie. Malarz – mówi – Iwan Antonycz w trumnie na pewno się przewraca od takich ciężkich słów... Ja – mówi – szczuczy synu, tak was po tym nie zostawię.
Nic na to nie odpowiedziałem, tylko mówię:
- Tfu na wszystkich i na szwagra – mówię – tfu.
I co prędzej wyszedłem.
W dwa tygodnie po tym fakcie dostaję wezwanie do sądu w sprawie Błochiny.
Przychodzę i się dziwię.
Sędzia ludowy rozpatruje sprawę i mówi:
- Teraz – powiada – wszystkie sądy takimi sprawami są zawalone, a tu jeszcze macie ich. Płaćcie – powiada – tej obywatelce dwugriwiennyj i niech was tu więcej nie widzę.
Mówię:
- Ja się płacić nie wzbraniam, ale niech mi tę pękniętą szklankę oddadzą dla zasady.
Wdowa na to:
- Udław się tą szklanką. Bierz ją.
Na drugi dzień, wiecie, ichni stróż Siemion przynosi szklankę. I jeszcze w trzech miejscach specjalnie zarysowaną.
Nic na to nie powiedziałem, tylko mówię:
- Przekaż – mówię – swoim swołoczom, że teraz ja ich po sądach powłóczę.
Dlatego, rzeczywiście, kiedy charakter mój jest urażony, mogę do trybunału dojść.

AGITATOR
Stróż w szkole lotniczej Grigorij Kosonosow pojechał na urlop na wieś.
- No cóż, towarzyszu Kosonosow – mówili mu przyjaciele przed wyjazdem – pojedziecie, to już wy, tego, poagitujcie na wsi. Powiedzcie chłopom: oto, niby, że lotnictwo się rozwija... Może chłopi na aeroplan się złożą.
- Możecie być pewni – mówił Kosonosow – poagituję. Co jak co, a już o lotnictwie, bądźcie spokojni, powiem.
Na wieś przyjechał Kosonosow jesienią i już w pierwszy dzień ruszył do Rady.
- Pragnę poagitować – powiedział. Jako że jestem przyjechawszy z miasta, to czy nie można by zebrać zebrania?
- Cóż – powiedział przewodniczący – niech tam, jutro zwołam chłopów.
Na drugi dzień przewodniczący zebrał chłopów przed remizą strażacką.
Grigorij Kosonosow podszedł do nich, pokłonił się i speszony z braku doświadczenia, zaczął mówić drżącym głosem.
- Tak znaczy, tego... - powiedział Kosonosow – lotnictwo, towarzysze chłopi... Jako żeście naród, oczywiście, ciemny, to, tego, powiem o polityce... Tu, powiedzmy, Niemcy, a tu Curzon. Tu Rosja, a tu... w ogóle...
- To ty o czym, kochanieńki? – nie pojęli chłopi.
- O czym? – obraził się Kosonosow. O lotnictwie ja. Rozwija się, tego, lotnictwo... Tu Rosja, a tu Chiny.
Chłopi słuchali zasępieni..
- Nie przeciągaj! – krzyknął ktoś z tyłu.
- Ja nie przeciągam – powiedział Kosonosow. – Ja o lotnictwie... Rozwija się, towarzysze chłopi. Niczego nie powiem przeciwko. Co jest, to jest. Nie przeczę...
- Nie rozumiem! – krzyknął przewodniczący. – Wy, towarzyszu, bliżej do mas...
Kosonosow podszedł bliżej do tłumu i zapaliwszy skręta zaczął od nowa:
- Znaczy, tego, towarzysze chłopi... Budują aeroplany i latają później. W powietrzu, to znaczy. No, niektóry, oczywiście, nie utrzyma się – walnie w dół. Jak lotnik towarzysz Jermiłkin. Wzlecieć – wzleciał, a potem jak nie walnie, aż flaki trysnęły...
- Nie ptak przecie – powiedzieli chłopi.
- Toteż mówię – ucieszył się Kosonosow z poparcia – wiadomo – nie ptak. Ptak – upadnie, to co mu tam – otrząsnął się i dalej... A tu na, obliż się... Drugi też lotnik, towarzysz Michaił Iwanycz Popkow. Poleciał, wszystko jak się należy, bac – w motorze coś wysiadło... Jak trzaśnie...
- No? – spytali chłopi.
Mówię... To znowu jeden na drzewa się zwalił. I wisi, jak maluśki. Zestrachał się, skomli, heca... Różne bywają przypadki... A znowu raz nam krowa pod śmigło podeszła. Raz-raz, czik-czik – i na kawałki. Gdzie rogi, a gdzie w ogóle brzucho – połapać się nie można... Psy też, zdarza się, wpadają.
- I konie? – spytali chłopi. Zaś by i konie, kochanieńki, wpadają?
- I konie – powiedział Kosonosow. – Bardzo proste.
- Ot lichota, gwizd im w ucho – odezwał się ktoś. – Do czego się dokombinowali! Konie drobić... I po cóż, kochanieńki, rozwija się to?
- Toż mówię – powiedział Kosonosow – rozwija się, towarzysze chłopi... Wy, tego, zbierzcie się gromadnie i ofiarowujcie.
- A to na cóż, kochanieńki, ofiarować? – spytali chłopi.
- Na jeroplan – powiedział Kosonosow.
Chłopi, mrocznie podśmiewając się, zaczęli się rozchodzić.

UBRANIE ROBOCZE
Oto, obywatele, do czego dożyliśmy! Człowiek pracy do restauracji nie wejdzie – nie wpuszczają. Na ubranie robocze zezują. Że, niby, za bardzo brudne dla otoczenia.
Z tego powodu Wasilij Stiepanycz Konopatow ucierpiał. We własnej osobie. Wywalili go, bracia, z restauracji. Oto, do czego żeśmy dożyli.
Najważniejsze, jak tylko Wasilij Stiepanycz stanął w drzwiach, to od razu poczuł, że jakby coś nie tak, jakby szwajcar jakoś tak krzywo popatrzał na jego ubranko. A ubranko wiadomo jakie – robocze, liche ubranko, jak to odzież produkcyjna. Ale nie w tym rzecz. Bardzo Wasilijowi Stiepanyczowi wydał się do łez obraźliwy stosunek.
Mówi do szwajcara:
- Co – powiada – się gapisz? Ubranko nie w smak? Do żabocików pewnie przywykłszy?
A szwajcar Waslija Stiepanycza cap za łokieć i nie wpuszcza.
Wasilij Stiepanycz w bok.
- Ach, tak! – krzyczy. – Człowieka pracy do restauracji nie wpuszczać? Ubranie nieciekawe?
Tu publika, oczywiście, zebrała się. Patrzy. Wasilij Siepanych krzyczy:
- Tak – powiada – rzeczywiście, obywatele, żabocika nie mam i krawaty – mówi – nie majtają się... I może być – mówi – ja szyi trzy miesiące nie myłem. Ale – mówi – ja, może, w produkcji pracuję i pocę się. I może, nie mam czasu garniturków tam i z powrotem zmieniać.
Tu pracownicy branży spożywczej zaczęli napierać na Wasilija Stiepanycza. Pod ręce wyprowadzają. Szwajcar, sobaka, wprost kolanem popycha, żeby w drzwiach bez zatrzymania było.
Wasilija Siepanycza Konopatowa wprost wściekłość ogarnęła. Wprost łka człowiek.
- Towarzysze – mówi – mleczni bracia! Cóż to się dzieje w robotniczo-chłopskim budownictwie? Bez żabocika – mówi – człowiekowi pożreć nie pozwalają.
Tu zaczęła się kołomyja. Bo naród widzi – ideologia jest naruszona. Zaczęli spożywców spychać na bok. Ten butelką macha, tamten krzesłem...
Właściciel wrzeszczy, ile tchu – niby, że teraz przecież zakład zamknąć mogą za dopuszczenie rozpusty.
Tu któryś z orkiestry skoczył po milicję.
Zjawia się milicja. Bierze kochanego gołąbeczka, Wasilija Stiepanycza Konopatowa i wsadza do dorożki.
Wasilij Siepanych i tu nie przycichł.
- Bracia – krzyczy – a za cóż to? Skoro – mówi – milicja trzyma stronę knajpiarza i za ubranie człowieka wyrzucają, to – mówi – lepiej mi do burżujów do Ameryki płynąć, niż – mówi – takie rzeczy znosić.
I przywieźli Wasię Konopatowa na milicję, i zamknęli na dołku.
Całą noc kochany gołąbeczek, Wasia Konopatow, oczu nie zamknął. Nad ranem tylko pokimał godzinkę. A rano go budzą i prowadzą do naczelnika.
Naczelnik mówi:
- Idźcie – mówi – towarzyszu do domu i wystrzegajcie się podobne fakty robić.
Wasia mówi:
- Człowieka obrazili, a teraz – idźcie... Robocze – mówi – ubranie nie w smak? Ja – powiada – może teraz wsiądę i pojadę do małego Sownarkomu poskarżyć się na wasze działania.
Naczelnik milicji mówi:
- Przestań, towarzyszu, pleść bzdury. Pijanych – mówi – u nas z zasady do restauracji się nie wpuszcza. A ty – mówi – nawet na schodach narzygałeś.
- Jak to? – pyta Konopatow. – Znaczy, że mnie nie za ubranie wyrzucili?
Tu jakby coś olśniło Wasilija Stiepanycza.
- A ja – mówi – myślałem, że za ubranie. A skoro – mówi – za gorzałkę, to ja to rzeczywiście rozumiem. Przykro mi. Nie przeczę.
Uścisnął Wasia Konopatow rękę naczelnikowi, przeprosił za kłopot i odmaszerował.

SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO
Wczoraj, obywatele, siedzę sobie w Parku Taurydzkim na ławeczce. Papieroska skręcam. Spoglądam na boki. Dookoła och, jak pięknie! Wiosna. Słoneczko przygrzewa. Dzieci-szkraby w piaseczku figlują. Obok na ławeczce, patrzę, taki knotek, może dziesięcioletni, siedzi. I nogą majta.
Popatrzałem na niego i wokoło.
„Ech – myślę – jakże dzieciaczkom wspanialej się żyje, niż dorosłemu. Cóż dorosły? Ani nogą nie pomajtaj, ani na piaseczku się powywracaj. A nogą pomajtasz – ocho – powiedzą – świśnięty jakiś, nogą trzęsie. Jeszcze po mordzie uderzą. Ech – myślę – niesympatycznie jakoś dorosłemu człowiekowi... Komisje wszelkie, nadkomisje. Referaty wszelkie i zebrania... Na trzy minuty, może, wyrwiesz się odetchnąć świeżą atmosferą, a żona, może, czeka już, chochlą trzęsie, klnie na czym świat stoi, czemu, niby, się spóźniłeś. Ech – myślę, szczęśliwa pora, dzieciństwo złote! I jak to ty tak niezauważalnie przeszłoś i odeszłoś precz...”
Popatrzałem jeszcze raz na dzeciaczki i na chłopczyka, który nogą majta, i taka, powiem wprost, do niego czułość mnie naszła, takie uczucie – że tchu brak.
- Chłopaczku – mówię – sukin synu! Nie czujesz, pewnie, podlecu, swojego szczęścia? Siedzisz – mówię – nogą kręcisz, nie masz strapienia żadnego. Nakichać możesz na wszystko z wysokiego drzewa. Ech ty – mówię – mój kochany, podlecu taki! Jak – mówię – nazywasz się? Jak masz na imię, jednym słowem?
Milczy. Zląkł się, czy co.
- Ale ty – mówię – nie pękaj, chłopczyku. Nie zje cię z chlebem stary staruszek. Chodź – mówię – siadaj na kolana, wierzchem.
A chłopaczek odwrócił się do mnie i odpowiada:
- Nie mam czasu – mówi – na twoich kolanach się trząść. Gówniane zresztą twoje kolana. Idiota jakiś.
- Masz ci – myślę – los. Odpalił chłopaczek. Nie ma czasu.
- Czemuż to – mówię – nie ma pan czasu. Jakie, przepraszam za porównanie, ma pan sprawy?
A chłopaczek, dziecię przyrody, odpowiada basem:
- Zestarzejesz się, jak będziesz dużo wiedział.
Ot – myślę – jaka chłopczyna się trafiła.
- A ty – mówię – nie złość się. Chęć ma – mówię – parszywy starowina dowiedzieć się, jakie to sprawy przytrafiają się w waszym drobnym wieku.
A chłopaczek jakby zmiękł na to.
- Spraw – powiada – do diabła! Komisje wszelkie, nadkomisje. Referaty i zebrania. Zaraz na temat Polski będę referował. Trzeba lecieć. I szkoła, oczywiście. Wychowanie fizyczne, jakby nie było... Na trzy minuty, może, wyrwiesz się odetchnąć świeżym powiewem, a Mańka Błochina, czy Katiuszka Siemieczkina pewnie marudzą. Ech-ma!
Chłopaczek wyjął „Puszkę” , zapalił, splunął przez zęby, jak duży, kiwnął głową niedbale i poszedł sobie.
A ja myślę sobie:
„Szczęśliwa pora, złota moja starość! I do szkoły, między innymi, chodzić nie trzeba. I wychowaniem fizycznym jednak nie gnębią”.
Po czym zapaliłem „Armatę” i też poszedłem sobie.