Mam przekonanie, że dzisiejsze zaangażowanie wielu w „pisanie” poezji (lub jak kto woli – wierszy), co widać zwłaszcza w mediach społecznościowych i na licznych portalach poetyckich (mniej na półkach księgarskich), jest dobrym czasem na to, aby cofnąć się o ponad sto lat i zaczerpnąć z myśli Karola Irzykowskiego. On to właśnie w Pałubie rozważał kwestie poezji w swoim dziele, zwłaszcza w jego ostatnim rozdziale, zatytułowanym Szaniec Pałuby. I jeśli nie żal nam odrobiny czasu aby przyjrzeć się własnym próbom z należytym dystansem – polecam tę cenną lekturę ku rozwadze.

Okadka Pauby

Pomimo swych apostrof do czytelnika jest Pałuba książką pisaną zupełnie bez względu na czytelnika, a dla niego i przed nim. Tymczasem wszystko, co się u nas dziś pisze (przełom XIX i XX wieku – przyp. mój), pomimo pozy tworzenia bezinteresownego, samotnego, pisze się przecież wciąż z tajemną myślą o czytelniku, o tym, jakie to na nim będzie sprawiało wrażenie. Cała teraźniejsza poezja nasza obliczona jest tylko na wrażenie. Z naiwną otwartością przyznają to nawet jej teoretycy. Każdemu idzie o to, żeby małpując Baudelaire’a w myśl pochwał W. Hugo zrobić jakiś nowy dreszcz. Poeta wmyśla się z zapałem godnym lepszej sprawy w psychologię czytającego, dba o to, żeby go utrzymać w jednorazowym naprężeniu, walić go raz wraz młotem po głowie, oblicza głupstewka, boi się, by nie powtarzać tego samego wyrazu parę razy w jednym zdaniu, boby to raziło wewnętrzne ucho czytelnika, robi symfonię obliczoną w proporcjach, aby tylko nie wypuścić go spod chwilowego uroku – i czyżby taki poeta chciał popsuć filigranową architekturę swego dzieła apostrofami do czytelnika? Skazić „wieczność” poematu, wspominając o Daszyńskim? Wypadać z tonu na każdym kroku? Psuć iluzję temu czytelnikowi, który chce być przeniesiony w kraj zaczarowany, zawracać go co chwila z drogi, zmuszać do myślenia?

Ja jednak pogardzam z całej duszy pisanie na takie wrażenie, chcę wrażenia trwałego, mocnego, a że szanuję i czczę myśli moje i staram się na serio o wpojenie ich mojemu czytelnikowi, więc łopatą wkładam mu je do głowy, nudzę go, to co ważniejsze dziesięć razy podkreślam, powtarzam. Mnie nie śpieszno, najdroższy czytelniku, znudzisz się dziś, to dokończysz jutro, pozajutro, zrozumiesz mnie za miesiąc, może za rok, a moja metoda myślenia o zjawiskach psychicznych tak ci w krew wsiąknie, poza twoją świadomością, że odłożywszy Pałubę na bok, zaczniesz po pewnym przeciągu czasu wymyślać jej rezultaty jako twoje własne, oryginalne – o, bo to się często zdarza – i to będzie moi  tryumfem. Formalnie poeci niby to nie dbają o czytelnika, a przecież treściowo są wciąż odeń zależni, bo poemat ich wtedy dopiero jest poematem, wtedy dopiero osiąga swe przeznaczenie., gdy przejdzie przez głowę czytelnika – jaką głowę? Jaką głowę? Ja zaś nie troszczę się o miny, wygody i kaprysy czytającego, nie gram na „strunach jego duszy”, lecz urządzam mu wykłady o Pałubie. tej, która gdzieś tam napisana całkiem inaczej spoczywa w mojej głowie, a wykładam mu jak profesor, który część prelekcji mówi głośno i przystępnie, a drugą część, o której wątpi, czy ją kto zrozumie, mówi obrócony do ściany, czasem mrucząc pod nosem.

Dlatego wara mi od Pałuby! Nie mierzyć jej na łokcie! A przede wszystkim pamiętać, że wyliczając, w czym ona się różni od innych utworów, jeszcze się jej nie gani! I że ta połowa, która jest zrozumiałą, pisana przez autora przeważnie dla siebie samego.

*

Jeszcze o wrażeniu. Jednym ze zwykłych warunków wrażenia — czyli „wzruszenia estetycznego” — jest, o ile mi się widzi, potrącenie o jakiś stan duchowy, któregośmy się dobrze wyuczyli, który nam w krew przeszedł, w ogóle o jakąś reminiscencję. Możemy to stwierdzić na sobie: kiedy np. pogrążeni jesteśmy w rozpaczy, płacz powstaje w nas zwykle dopiero w chwili, gdy nas nawiedzi myśl: „jakiś ty biedny!”, tj. wyobrażenie siebie jako nieszczęśliwej osoby, albo gdy nas kto pociesza — z czego by nawet wnosić należało, że płacz często jest już aktorstwem uczucia. Wzruszenie ogania nas łatwo, gdy słuchamy lichych dramatów, np. bomb patriotycznych, które trącają w nas doskonale wyćwiczone struny. Proszę też każdego, który te słowa czyta, by sobie o ile możności przypomniał, kiedy to ogarniało go wzruszenie przy czytaniu jakiejś książki, czy nie często w miejscach najgłupszych, których poziom umysłowy dawno już porzuciliśmy, w ustępach sentymentalnych, uroczystych itp., o których by nam wstyd było mówić? Na IV akcie Dzwonu zatopionego jestem wzruszony, słuchając bicia dzwonu, bo to wzbudza we mnie tysiące reminiscencji — bardzo głupich. A jaką rolę w takich wzruszeniach „artystycznych” gra egoizm! Wiersze, które niegdyś umiało się na pamięć, czyta się i dziś ze ściśnięciem serca, wielu uważa Fau­sta dlatego za najpiękniejszą operę, bo nie poznało innej w młodości, a Króla Ducha czci dlatego, bo daje im szerokie pole do popisów filologicznych. Ilekroć tedy „twórcę”, w chwili gdy pisze, ogarnia wzruszenie (natchnienie), szał twórczy, poczucie rozmachu, muzyka sfer, tylekroć może on być pewnym, że jest w pobliżu jakiejś banalności, jakiegoś wyuczonego stanu nieokreślonych reminiscencji, które po kryjomu dopraszają się życia. Wiem to z własnej praktyki, chociaż zwykle trudno dojść do rdzenia takiego stanu. „Najpiękniejsze ustępy” w Pałubie opierają się w ostatniej instancji na banalności, a jeżeli ją zakrywają, to tym gorzej — urok leży w zakrywaniu, w sekrecie.

Wrażenie, dreszcz nigdy nie może być probierzem wartości dzieła. Autor nie powinien by mieć ani jednej skrytki przed czytelnikiem, ani jednego sidła, w które by go chwytał podstępnie. Z zakulisową techniką poetycką trzeba stanowczo zerwać.

Czyżby szło o czytelnika? Nie, tylko o autora, bo tylko wtedy, gdy między tymi oboma biegunami nastąpi straszne braterstwo szczerości, tylko wtedy możemy oczekiwać wielkich rzeczy w poezji. W poezji?

*

Jednym z rezultatów Pałuby jest właśnie rozbrat z poezją jako z postulatem. Zdawałby się on zbytecznym wobec perypetii, które poezja u nas od kilku lat przechodzi. Najprzód przywieziono z Francji aforyzm Verlaine’a: „To a to jest poezją, a wszystko inne to literatura”. Teraz, Wyspiański w Wyzwoleniu przelicytował Verlaine’a, wołając: „precz z poezją!”. Zrobił jednak z tego temat, wyzyskując do celów poetyckich na­strój paradoksalny takiego postawienia sprawy (na sposób tzw. „Überwindugen”, praktykowanych przez Nietzschego). W pierwszym wypadku rzecz przeprowadziła się tylko z jednego słowa do drugiego, a nawet owszem wyśrubowano poezję jeszcze wyżej niż dawniej, w drugim przeciwstawiono poezji działanie, stwierdzając zresztą jej władzę bez pytania o legitymację tej władzy. Poezja jako postulat pozostała na tym samym miejscu, co się okazuje choćby z tego, co się pisze o Wyzwoleniu. W obu wypadkach powtórzył się na małą skalę w dziedzinie ducha ten proceder, co z protestantyzmem, którego rzekoma liberalność stała się źródłem nowych błędów. Powszechne dotychczasowe przesądy o poezji panują dalej, a streszczają się one w następującym tchórzliwie ogólnikowym zdaniu, które słyszałem z ust pewnego bardzo wybitnego poety: „Wszystko mi jedno, co kto napisze, byle to była poezja”. A więc wszystko jedno: Biblia czy Nietzsche, Zola czy Sienkiewicz, Ibsen czy Japończyk, króciutki aforyzm Maeterlincka czy trzytomowe dzieło Dostojewskiego — byle tam była poezja. Zachowanie się przeciętnego czytelnika wobec utworów literackich jest teraz zwykle takie, że wyczuwa on, ile tam jest poezji lub Poezji. Choćby więc nawet miał przed sobą utwór o takich orientacjach, które mu się wydają prymitywnymi lub z którymi się nie zgadza, mimo to uważa sobie ów czytelnik za obowiązek powiedzieć, że tam jest poezja, i już się z książką załatwił. Na czym ta poezja polega, to określać wielu by sobie nawet za ujmę uważało, każdy powołuje się na swoje uczucie. Ponieważ zaś w istocie jakiegoś specjalnego organu dla wyczuwania tzw. poezji nie ma, przeto całe to tajemnicze wyczuwanie jest właściwie tylko nieświadomym lub zamaskowanym przykładaniem wszelkich oklepanych, wysłużonych już kryteriów literackich do danego utworu; przy czym zazwyczaj rozstrzyga to wrażenie, które jest w ogólnym psychicznym wrażeniu częścią niejako najbardziej fizyczną: np. melodia wiersza, urok tajemniczości, podejrzenie o głębokość, wszystko to, co wyzyskuje pewnego rodzaju nieodporność mózgu, ale samo w sobie jest płytkie (proste!). Analogicznie i twórca komponuje swe utwory tylko salonową częścią swej duszy, a nie przy pomocy swych ostatnich sądów, rzeźbi w literacko-historiozoficzno-biblijno-filologiczno-symbolicznym volapüku, a nie w materiale rzeczywistości. Dlatego np. utwory tego Przybyszewskiego, który najwięcej u nas kolportował przytoczony już aforyzm Verlainea, są także przesiąknięte „literaturą”.

Gdy taki wyczuwacz przeczyta np. Pałubę, nie spyta się: czego autor chce? Czy ma rację, czy nie? Czy trzeba się do niego zastosować? Czy trzeba skorzystać dla siebie z tego kośćca psychologicznego, który rozgałęzia się w Pałubie? Nie! On spyta tylko: a ile tam kilogramów poezji? Wielkiej poezji? I po skonstatowaniu, ile jej jest, i skonsumowaniu jej, pójdzie spokojnie dalej. Bo Poezja nie obowiązuje, nie mąci nikomu sumienia, nie napada na drodze, nie wdziera się w niczyje intelektualne świętości, nie zmusza do przeuczania i przeinaczania się.

To wszystko pochodzi stąd, że ludzie nie zdają sobie sprawy, iż poezja jest nie czymś jednolitym, ale naczyniem na różne treści, prowizoryczną, pomocniczą jedynie formułką dla pewnych dążeń ludzkich. Jest to znany objaw hipostazowania, guz rozrośnięty wskutek tradycji do rozmiarów fikcji, której strzegą próżność i próżniactwo. Rozwiązując ten guz, wyzwala się związane w słowie „poezja” dążenia ludzkie, uruchomia się cały kompleks. Gasztold, zahipnotyzowany dotychczas jak widmem potrzebą utrafienia w tajemniczy a odwieczny rytm poezji, może teraz pisać, co i jak mu się podoba, mścić się na prawo i na lewo, tęsknić, marzyć, filozofować, bredzić — bo żaden bóg Poezji nie potępi go na sądzie ostatecznym, żadna idea nie poniesie uszczerbku.

A więc na pozór po zmierzchu Poezji zapanowałaby wśród rozproszonych dążeń ludzkich największa anarchia i dowolność — a tu dopiero co powiedziałeś, że fikcji tej strzeże próżność i próżniactwo? Jakże to z sobą pogodzić?

Bo dopiero największa wolność, najwyższe lekceważenie wszelkich praw boskich i ludzkich w poezji — te dopiero obowiązują. Linie dążeń ludzkich, przeszedłszy przez guz, rozbiegają się w nieskończoność. Zamiast „miary artystycznej” szał bezmiaru. Z początku na tarczy myśli pojawia się mały temacik, rozszerza się, wypełnia. Wytężam wzrok, by w całości ujrzeć tę wizję, i ze wzroku mego płynie to, co ją powiększa. Nie czuję nad sobą żadnej kontroli ani idei, ani czytelników, zapuszczam się w krużganki, tracę ślad własny, robię, robię poemat — biję się z tysiącami trudności, wreszcie przegrywam walkę, tragedia pisana zamienia się na tragedię twórcy. Dlaczego to wszystko robię? I plama na tarczy myśli rozszerza się, badam swoje życie, swoje wiedzenia, swoje zamiary, dochodzę aż tam, gdzie się zaczyna bezmyślność myśli, gdzie eleacki Achilles nie może uchwycić za ogon uciekającego żółwia, aż do głupoty. Poezja rozłożona na składniki staje się myśleniem kat’egzochen, całym sobą (Gross).

Ale próżniactwo chce mieć miarę, takt, rytm, ideę nieokreśloną, ale nie bezkresną: poezję. W obrębie tej to poezji może się próżność sowicie obłowić, stwarzając iluzję spełniania czegoś tam. Bo my piszący jesteśmy tylko o tyle poetami, o ile jesteśmy nieukami i oszustami — nie­prawdaż?

A teraz gdy się wie, jaką Pałuba nie jest, pojmie się też, czym ona jest: jest ona monstrualną ruiną — a i to tylko stylizowaną. Czy tak, jak ją, powinno się pisać każde dzieło? Czy to jest program poezji, poezji przyszłości? I znów mamy błędne koło. Wszakże program Pałuby dotyczy tylko jej samej, znika razem z nią. W każdym dziele autor na nowo bierze rozmach i na nowo stosunkuje się do kwestii „poezji” (Gross), dzieło jest tylko śladem tego stosunkowania się.

Atoli przecież powiedziałem, że poezja jest inżynierią rzeczywistych zamków na lodzie i mostów błękitnych między ludźmi. Takich definicji „poezji” można zrobić 50, a zaraz zdradzę ich sekret. Jeżeli się samemu coś chce w piśmiennictwie zdziałać, jeśli się czuje lub wmawia w siebie zdolności w pewnym kierunku i pragnie się narzucić tę dążność innym, aby ich zaprząc do swego pługa, wówczas z emfazą oznajmia się publiczności, że tego a tego — żądam nie ja, ale poezja. Naprawdę zaś rzecz ma się tak, że oto biorę jedno z tych włókien, które było związane nazwą „poezja”, i naokoło niego myślę skrystalizować wszystko, co mnie zajmuje. Psychologia praktyczna, kultura szczerości, spisanie inwentarza wszystkich trudności psychicznych, wzbogacenie życia wewnętrznego, eksploatowanie całej duszy, badanie wszystkich duchowych możliwości, potakiwań i zaprzeczeń — ale o takim programie nie można mówić bez ociągania się, bo natychmiast budzi się w duszy poczucie blagi. Mógłby ktoś jednak powiedzieć pięknie i okrągło, że oto zamordowawszy Poezję, wskrzeszam ją pod innym nazwiskiem, że Poezja jest jak feniks, który odradza się w popiele, nawet że Poezja jest zaprzeczeniem poezji, że ona najwspanialsza jest wtedy, gdy popełnia samobójstwo — itd., bez końca, bo to jest już samorództwo słów. Kto chce, może sobie z pietyzmu, na pamiątkę, wciąż używać nazwy „poezja” w różnych niuansach tego pojęcia, kto chce być wolnym od jego szykan, niech określa każdy śmiały swój lot w podbiegunowe krainy ducha nazwą zaczerpniętą z ust czarownic Makbetowskich: bezimienne dzieło!