• Kategoria: Proza
    • Odsłon: 1399

    Grzegorz Trochimczuk

    I.
    Krysia urodziła się gdy w kraju rosło ciśnienie przed odwilżą. Matka przy porodzie krzyczała bolesne O, o Boże! Krysiu! Ulica krzyczała So-li-dar-ność! Siostra Krysi, Anka, chyżo wyskoczyła wprost do świata stanu wojennego półtora roku później. Bezgłośnie. Niezidentyfikowany przez nikogo wróg stał wtedy bardzo blisko bramy ich domu. W każdym razie swój wróg. W pojeździe opancerzonym. Wyglądało groźnie, bo sprzęt wojskowy to nie zabawki. Funkcjonariusza na szczęście dawało się rozpoznać w realu. Tak jak tego w telewizorze, nową gębę dopiero co ujawnioną na wizji, ubranego w zielony mundur bez dystynkcji „nieprzyjaciel-przyjaciel”. Kolorowa, ekscytująca rzeczywistość jak półki w samie. Ocet i sól.
    Ojciec dziewczynek tyrał na budowie na dwie zmiany, a w zasadzie jak wypadło. Dwie zmiany, dwie córki, na dodatek prawie dwie paczki papierosów dziennie. Płucom Mietka, zwykle w chłodnym zimowym powietrzu brakowało tchu. Kasłał, zwykła rzecz. Maria nie dawała mu spokoju.
    – Nie pal tyle! – rozdrażniona narzekała podniesionym głosem. – Wylądujesz na Płockiej.
    – Daj spokój – odburkiwał. Ich rozmowy już od dawna przypominały pojedyncze strzały, które rozlegały się nagle.
    Zazwyczaj oddzielała je spora przestrzeń milczenia i czas, dłuższy niż potrzebny do namysłu. Marii nie zależało na pyskówkach. Ale nie pozwoli na głupotę! Kłopoty same znajdują sobie drogę do człowieka. Czyżby o tym nie wiedział?
    Na co dzień zmagali się z trudami życia w szarym kraju. Głodniejącym. Walczącym o najprostsze sprawy – kaszankę, salceson, okazjonalny kawałek szynki raz na jakiś czas, papier toaletowy, pieluchy, ubranka. Dziewczynki rosły. Maria sama szyła niektóre ciuszki. Zatrudniona jako szwaczka w spółdzielni krawieckiej wyczerpała wszelkie należne urlopy z okazji urodzin dzieci. Dlatego Ania trafiła do żłobka a Krysia do przedszkola. Zaprowadzić, odebrać. Czasem padło na ojca.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 3529

    Zapraszamy do lektury debiutującej Autorki opowiadania "Ghaty" - Anetty Jaworskiej-Rutkowskiej. Jest to jeden z wielu utworów cyklu opowiadań, które są pokłosiem pobytu Autorki w Indiach.

    _____

    Ghaty, mistyczne miejsce kończące każdy cykl życia. Bardzo chciałam je zobaczyć. Narosłe tajemnicą i moimi wątpliwościami, czy moja noga powinna stąpać po tym terytorium.
    W upalne niedzielne popołudnie pojechałam rikszą pod bramy hinduskiego końca świata. Prześlizgiwałam się dyskretnie pomiędzy skupionymi tłumami. Od drzewa do drzewa, trochę jak złodziej, który przyszedł ukraść najcenniejszy fragment świątynnego ołtarza. Kradłam im dusze, myśli, wplatałam się swoja obecnością w ich inkarnacyjne kręgi, nieuprawniona, nieupoważniona i niepokorna. Chciałam dotknąć tego świata swoimi emocjami. Z przygotowanym aparatem fotograficznym, ukrytym pod udrapowaną kurta pidżamą, owiniętym dupattą wędrowałam jak cień drzewa od miejsca do miejsca, gdzie odprawiane były różne obrządki.
    Mycie ciał, nacieranie ich wonnymi olejami, owijanie w białe prześcieradła, kadzidła, duszący trupi zapach powolutku rozkładających się w upale martwych ciał, smród palonych zwłok i gnijącej Jammuny rozpościerał się ponad wszystkim.
    Po każdym zwinnym kroku stawałam jak wbita w ziemię. Przeźroczysta i niewidzialna. Nie chciałam płoszyć unoszących się dusz nad ziemią, nie chciałam zbliżyć się do śmierci bliżej niż było to konieczne.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 1939

    Opowiadania w tłumaczeniu Jana Cichockiego. Z cyklu "Zanim nastał socrealizm" - cz. III - ostatnia.

    ROBINSONOWIE


    Kiedy okręt tonął, uratowało się tylko dwoje ludzi:
    Paweł Narymski – inteligent.
    Prow Iwanowicz Akacyjew – były tajniak...
    Rozebrawszy się do naga, obaj skoczyli z tonącego okrętu i szybko machali rękami w stronę dalekiego brzegu.
    Prow dopłynął pierwszy. Wydostał się na skalisty brzeg, poczekał na Narymskiego, a kiedy ten, krztusząc się, zaczął pełznąc po mokrych kamieniach, surowo zwrócił się do niego:
    - Pański paszport!
    Goły Narymski rozłożył mokre ręce:
    - Nie ma paszportu. Utonął.
    Akacyjew zasępił się.
    - W takim razie będę zmuszony...
    Narymski ironicznie uśmiechnął się.
    - Aha... Nie mam czasu!
    Prow podrapał się po karku, jęknął z rozpaczy i bezsilności, a później w milczeniu, goły i smutny, powlókł się w głąb wyspy.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 3184

    Opowiadania w tłumaczeniu Jana Cichockiego.

    WYPADAJĄCE STARUSZKI
    Jedna staruszka przez nadmierną ciekawość wypadła z okna, upadła i zabiła się.
    Z okna wychyliła się inna staruszka i zaczęła spoglądać w dół na nieżywą i z nadmiernej ciekawości również wypadła z okna, upadła i zabiła się.
    Później z okna wypadła trzecia staruszka, później czwarta, a następnie piąta.
    Kiedy wypadła szósta, znudziło mi się patrzeć na nie i poszedłem na rynek Malczewski, gdzie, jak mówią, pewnemu ślepemu podarowano włóczkowy szalik.

    SEN
    Kaługin zasnął i przyśniło mu się, że siedzi w krzakach, a obok krzaków przechodzi milicjant.
    Kaługin obudził się, ziewnął i znowu zasnął, i znowu przyśniło mu się, że idzie obok krzaków, a w krzakach przycupnął i siedzi milicjant.
    Kaługin obudził się, podłożył pod głowę gazetę, żeby nie moczyć śliną poduszki i znowu zasnął, i znowu miał sen, że siedzi w krzakach, a obok krzaków przechodzi milicjant.
    Kaługin obudził się, odwrócił gazetę, położył się i znowu zasnął. Zasnął i znowu przyśniło mu się, że idzie obok krzaków, a w krzakach siedzi milicjant.
    Wtedy Kaługin obudził się i postanowił więcej nie spać, ale momentalnie zasnął i miał sen, że siedzi za milicjantem, a obok przechodzą krzaki.
    Kaługin krzyknął i zaczął się miotać na łóżku, ale obudzić się już nie mógł.
    Spał Kaługin cztery dni i cztery noce pod rząd i na piąty dzień obudził się taki chudy, że buty trzeba było mu przywiązywać do nóg sznurkiem, że nie spadały. W piekarni, gdzie Kaługin zawsze kupował pszenny chleb nie poznali go i podsunęli mu mieszany żytni. Zaś komisja sanitarna, która chodziła po mieszkaniach, zobaczywszy Kaługina, uznała go za antysanitarnego i do niczego niezdatnego, nakazała więc administracji wyrzucić Kaługina razem ze śmieciami.
    Kaługina złożyli na pół i wyrzucili jak śmiecia.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 3357

    Opowiadania w tłumaczeniu Jana Cichockiego.

    LEMONIADA
    Jestem, oczywiście, człowiekiem niepijącym. Jeżeli czasem nawet wypiję, to mało – tak, dla przyzwoitości, albo żeby znakomite towarzystwo wesprzeć.
    Więcej niż dwie butelki na raz nie mogę spożyć. Zdrowie nie pozwala. Jednego razu, pamiętam, w dzień swojego byłego patrona, ćwiartkę skonsumowałem.
    Ale to było w młodych, krzepkich latach, kiedy serce, jak szalone biło w piersi i w głowie migały różne myśli.
    A teraz starzeję się.
    Znajomy felczer weterynarii, towarzysz Pticyn, onegdaj badał mnie i nawet, wiecie, wystraszył się. Zadrżał.
    - Macie – mówi – pełną dewaluację. Gdzie – mówi – wątroba, gdzie pęcherz moczowy rozeznać – mówi – nie ma żadnej możliwości. Bardzo – mówi – się znosiliście.
    Chciałem tego felczera pobić, ale później ochłodłem wobec niego.
    „Wezmę – myślę – pójdę najsampierw do dobrego lekarza, przekonam się”.
    Lekarz żądnej dewaluacji nie znalazł.
    - Organy – mówi – macie w dosyć dobrym stanie. I pęcherz – mówi – całkiem porządny, nie przecieka. Co zaś się tyczy serca – bardzo jeszcze doskonałe, nawet – mówi – szersze, niż potrzeba. Ale – mówi – pić przestańcie, inaczej bardzo prosto śmierć może się zdarzyć.
    A umierać, oczywiście, nie mam chęci. Ja lubię żyć. Jestem człowiekiem jeszcze młodym. Na początku nepu ledwie mi czterdzieści trzy lata stuknęły. Można powiedzieć, w pełnym rozkwicie sił i zdrowia. I serce w piersi szerokie. I pęcherz, co najważniejsze, nie przecieka. Z takim pęcherzem żyć i cieszyć się. „Trzeba – myślę – w samej rzeczy rzucić picie”. – Wziąłem i rzuciłem.
    Nie piję i nie piję. Godzinę nie piję, dwie nie piję. O godzinie piątej po południu poszedłem, oczywiście, na obiad do baru.
    Spożyłem zupę. Zacząłem gotowane mięso konsumować – zachciało się wypić. „Zamiast – myślę – ostrych napojów poproszę czegoś łagodniejszego – narzanu, albo lemoniady”. Wołam.
    - Ej – mówię – który tu mi porcje podawał, przynieś mi, kurza twoja twarz, lemoniady.
    Przynoszą, oczywiście, mi lemoniadę na inteligentnej tacy. W karafce. Nalewam do stopki.
    Piję tę stopkę i czuję: zdaje się, że wódka. Nalałem jeszcze. Słowo daję, wódka. Co za licho! Nalałem ostatek – najprawdziwsza wódka.
    - Przynieś – krzyczę – jeszcze!
    „Ot – myślę – sparło mnie!”
    Przynoszą jeszcze.
    Spróbowałem jeszcze. Żadnej wątpliwości nie pozostało – jak najbardziej naturalna.
    Później, kiedy rachunek zapłaciłem, uwagę jednak zrobiłem.
    - Ja – mówię – prosiłem lemoniadę, a ty, co przynosisz, kurza twoja twarz?
    Tamten mówi:
    - A bo u nas to zawsze nazywają lemoniadą. W pełni legalne słowo. Jeszcze z poprzedniego czasu... A naturalnej lemoniady, przepraszam, nie trzymamy – nie schodzi.
    - Przynieś – mówię – jeszcze ostatnią.
    Tak więc nie rzuciłem.. A chęć była wielka. Tylko że okoliczności przeszkodziły. Jak to mówią – życie dyktuje swoje prawa. Trzeba się podporządkować.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 2117

    Pojawił się wówczas, gdy nauczyła się pierwszych liter. Stawiała je lekko. Musiały być kształtne, mieścić się w liniach. Spoglądał na nią z coraz większym zaciekawieniem, szczególnie gdy zabierała go ze sobą do szkoły. Tam mniej ważne zastępował on – brudnopis. Patrzyła ni to na niego ni to na twarz nauczyciela. Robiła to sprytnie. Nikt nie zauważał, gdy leżał na ławce pod właściwym zeszytem. Pojawiały się najpierw kwiatki w prawym górnym rogu, później domek,

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 2136

    – Mela, Mela, chodź do nas! – Dziewczęta, które tego wieczoru towarzyszyły Janowi i jego dwóm kolegom zaczęły nawoływać wchodzącą do kasyna.
    Nie spodziewała się spotkać nikogo, a nawołujące jedynie mgliście pamiętała z czasów okupacji. Bawiły się na podwórku sąsiedniej kamienicy. Nigdy z nimi nie przystawała. Nie miała na to ani czasu, ani ochoty. Zawsze po swojemu spędzała czas, w którym na zabawę brakowało miejsca. Od niechcenia podeszła i usiadła w wolnym fotelu. Chwilę coś do niej szeptały. Nie słuchała. Rozglądała się po sali. Lustrowała kobiece suknie. Niektóre wyjątkowo okazałe. Oczami wyobraźni pląsała pośrodku sali w ramionach najprzystojniejszego oficera, na którym odkąd weszła do kasyna utkwiła wzrok. Poruszała się z gracją. Rozsiewała uśmiechy. Powoli wszystkie pary przestawały tańczyć i tworzyły wokół nich krąg. Na twarzach mężczyzn malował się podziw, spojrzenia kobiet parzyły. Tak właśnie jawił się jej wielki świat. O takim świecie marzyła.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 2172

    (fragment monodramu)

    Wiatr uniósł kartki

    - Wiesz, zapracowałam na drugie imię, możesz tak od dziś do mnie mówić! I jeszcze jedno - dobrze mi bez twoich zbrandzolonych palców.

    Suczka wpadła do pokoju. Zadowolona merdała ogonem. Łasiła się do bosych stóp. Nie głaskała jej, patrzyła w psie oczy. Nogą kopnęła stos kartek. Schyliła się po jedną. Na niej widoczne były plamy. Wielokrotnie zmięta i wyprostowywana krzyczała bohomazami na marginesie. Trzymała ją przed sobą. Psina skuliła ogon

    - Jaki był? Chcesz wiedzieć? Jeden z wpisów na gg:

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 1900

    18 sierpnia (środa)
    Deszcz dał znać o sobie jeszcze przed świtem. I kiedy rozwidniło się wiedziałem, że wstać będzie niełatwo. Poranne golenie staram się mieć za sobą zanim wstanie Irena. A i tak wszystko to nastąpiło grubo po ósmej. Tymczasem dzień nie zapowiadał się nadzwyczajnie. Szare, siąpiące niebo wydawało mi się dobrym prognostykiem. Poszedłem na grzyby. Są one prawie w zasięgu ręki. Niewielkie lasy za wsią, w zasadzie prywatne, odwiedzam najczęściej. Podobnie i moi konkurenci-grzybiarze. Zawsze mam nadzieję, że po ich rabunkowej działalności coś pozostanie, bo przeoczą. Wychodzę z siebie widząc powydzierane i wywrócone na plecy płachty darni. Często grzybiarze zachowują się podobnie, jak śmieciarze, którym bliżej do lasu gdzie „za darmo" mogą pozostawić plastiki, butelki szklane, obtłuczone garnki, stare kalosze, i inne świństwa własnej śmierdzącej egzystencji. Ale las mimo wszystko raduje jeszcze oczy zieleniami mchu porozkładanymi jak plastry pomiędzy osypanymi gałęziami, korą, wiatrołomami, krzewinkami i mniej sympatycznymi do przejścia zaroślami. Dziś las rozbłyskuje brązem wilgotnych liści a pajęczyny nie są tak uciążliwie jak w słoneczne dni. No proszę, lśni piękny kapelusz podgrzybka. Dzięki, że mogłem cię wypatrzyć. Przed obiadem już na sznurku schną wszystkie aby dać nam radość kulinarną, gdy nadejdzie zima i trzeba będzie ugotować wigilijne uszka i świąteczny bigos. Pycha.

    • Kategoria: Proza
    • Odsłon: 2267

    Oddaliłem usta od jej szyi i zostawiłem leżącą na łóżku. Na policzku miała pieprzyk. Z wytrzeszczonych oczu błyszczał dziecinny uśmiech, purpurowe pączki piersi bledły, a ja z nimi, chociaż byłem pełen przesłodkiej dziewiczej krwi. Już mnie nie męczą wyrzuty sumienia, ale obojętność z tego, czego nie chcę, lecz nieskończenie wiele razy dokonam, obojętność z tego, czemu, z powodu przyzwyczajenia, otępiały tyloma morderstwami, sprostałem. Była młodziutka, wyzywająca, nachalnie się popisywała, odgrywała dojrzałą kobietę. Oczywiście jej to nie wychodziło, ale ja, aby mi uległa, pochwałami z rozmysłem bałamuciłem, czemu prostodusznie uwierzyła.