Postanowiłem, jak w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, pieszo pokonać trasę Krakowskie Przedmieście – Muranów. Nawet nieco dalej, bo do Dworca Gdańskiego. Na Andersa przypadkowo, często znajduję książki przypadkowo, zauważyłem na wystawie nową powieść Olgi Tokarczuk „Empuzjon” . Tego słowa nie ma jeszcze w internetowym słowniku języka polskiego, musiałem dodać, żeby zniknęło czerwone podkreślenie. Skoro to pierwsza nowa powieść po Noblu – trzeba było kupić prawie za 55 złotych twardo oprawioną książkę.

Empuzjon  Nie żałuję kasy na dobrą literaturę. A więc założyłem, że ta inwestycja jest warta mojego zachodu, mimo że z panią Tokarczuk mam w pewnym sensie na pieńku. Dałem temu wcześniej wyraz pisząc niewielką recenzję na temat powieści „Bieguni”. I to zanim komitet noblowski przyznał jej w 2019 r. nagrodę za rok 2018, kiedy nie przyznano żadnej nagrody. Jej przemowa noblowska była przydługa i przyciężka, niepotrzebnie belferska, znacznie odbiegająca poziomem i kulturą od mowy laureata za 2019 rok, Petera Handke, a także oszczędnej i zwartej mowy okolicznościowej Wisławy Szymborskiej.
Ale nie będę się czepiał. Jestem już mocno zaawansowany w lekturze „Empuzjona(u)?”Co mnie uderzyło najpierw, to zmiana osoby narratora powieści z pojedynczej (całość pisana jest w trzeciej osobie) na mnogą. Ot, taki przykład ze strony 97: Prawie nowe, wysokie, starannie wypastowane buty do górskich wycieczek stoją pod drzwiami pokoju Mieczysława Wojnicza. Lubimy (podkreślenie moje) oglądać buty. ‒ my?, „lubimy”. Czy to zamierzona wypowiedź także w imieniu czytelnika, czy też występują obok Olgi Tokarczuk jakieś inne, nieznane jeszcze narratorki? Może w tym kryje się zapowiedziany na stronie tytułowej „horror przyrodoleczniczy”? Poczytamy, zobaczymy.

Czyta się dobrze, Tokarczuk czyta się dobrze. Wprawdzie odczuwam pewien fałsz literacki w jednym z opisów: Ubity trakt zamieniał się tu w kamienistą wąską drogę, po której od czasu do czasu ciągnęły drewniane wozy zaprzężone w rogate bydło wiozące z gór albo drewno, albo stosy węgla drzewnego o cudownym (podkreślenie moje) ciemnobrunatnym kolorze . „Cudowny” kolor ciemnobrunatny może tylko przyśnić się w tylko horrorze, co było zastrzeżone już na stronie tytułowej. Spodziewam się jednak dobrego, ponieważ Tokarczuk jako motto wybrała cytat z Fernando Pessoa , mojego ulubionego Portugalczyka sprzed stu lat, którego utwory posiadam we własnej bibliotece. Cytat dotyczy rzeczy których się nie da wytłumaczyć. Jestem spokojny, że lektura nowego dziełka Noblistki nie będzie czasem straconym.


Gdybym miał sprawić Oldze Tokarczuk przyjemność, powinienem określić jej pisarstwo, a z pewnością najnowszą powieść „Empuzjon” jako apetyczne. Bowiem ona sama używa, a być może nadużywa, tego określenia tak jak na stronie 159, gdy widząc ukapelusznioną kobietę, w Wojniczu nagle wszystko zawrzało – jej widok sprawiał mu ogromną, trudną do opisania przyjemność, to było coś więcej niż cała ta „apetyczność”, której doświadczał w Görbersdorfie co rusz na widok mebli, dywanów, firanek w oknach, krzeseł obitych miękką skórą itd. itp. I zaraz na następnej stronie czytam: Cerkiew, do której wybrał się po paru dniach w towarzystwie mieszkańców pensjonatu, okazała się zdumiewająco mała, wielkość kaplicy i może dlatego Wojniczowi wydała się przytulna (apetyczna! – uzupełnienie moje), mimo że ściany zostawiono nagie, drewniane, niczym nieozdobione. W tej konfiguracji słownej apetyczność trudno pojmować jako stan wywołujący pragnienie skonsumowania, czy nawet pożarcia.Iwr4eszcie jeszcze jedno miejsce w książce na stronie 177 zostało naznaczone owym „przywiązaniem” do apetyczności. Otóż, podczas leżakowania: Thilo, zmęczony, natychmiast zapadł w drzemkę. Wojnicz zaś powoli zbierał myśli: systematycznie i – można powiedzieć – apetycznie. W tym przypadku zakrawa to na natręctwo. Chwalić Tokarczuk czy nie chwalić, że jej pisanie jest apetyczne? Nie wiem też czy wspomnienie apetyczności na 196 stronie wyczerpuje temat czy jeszcze go podsyca, i to w jakiej, patriotycznej konfiguracji. Jeszcze Polski wolnej, państwowej, nie było, jeszcze miała się przetoczyć wielka wojna. Młody Wojnicz dostrzegł wielką szansę w rozwijaniu pszczelarstwa, bowiem wynikają z tego same pożytki, a nawet roje mogą być wzorem zorganizowania dla narodu. Więc uważał, że potrzeba im wszystkim słodyczy, rozkosznej przyjemności, tej „apetyczności”, która rozlewa się w ustach i która smakuje ziołami, kwiatami i słońcem. No cóż, popłynęła Pani Tokarczuk ze swoim „apetytem” rozmaite, niespodziewane przypadki.
Jest sobota około drugiej, pobudziłem swój apetyt, zatem kończę i zabieram się za robienie mizerii i smażenie kotletów mielonych na obiad rodzinny.
Zdarzyło mi się napisać kilka słów na temat książki Olgi Tokarczuk „Bieguni”. Przypomniałem sobie pewne zaskoczenie, jakiego doznałem wobec postawy autorki wobec rodaków. Z bardzo prostej przyczyny, wybrzmiała ona również w „Empuzjonie”. Pozwólcie, że przytoczę fragment mojej niewielkiej recenzji wobec poprzedniego dzieła:
„Poczerwieniałe północne twarze” – to o naszych ziomkach? Polakach? Czy nam podobnych? I jeszcze coś. Jeśli ktoś nie lubi podróżować sam, bo chce dzielić się doznawanymi wrażeniami, nie nadaje się według Tokarczuk na pielgrzyma – nie przekonuje mnie ta prawda. Bo i mnie od autorki się dostało. Za co? Że nie mam tej „żyłki podróżnej” jaka przysługuje autorce? I dlaczego nie odzywa się (na głos) w sytuacji, gdy tuż obok słyszy mowę ziomków?
W „Empuzjonie” na stronie 215 czytam: Wojnicz (główny bohater powieści – przypisek mój) starał się unikać wszelkich spotkań z rodakami. Po pierwsze, uważał, że lepiej jest ćwiczyć niemiecki, niż marnować energię na swojskie pogaduchy. Po drugie, Polacy go drażnili Drażniła go ich ta stadność, bo ciągle się do siebie garnęli, sklejali się w towarzyskiego gluta, który przemieszczał się w tę i we w tę p deptaku, zajęty sobą, pozornie pewny siebie, ale w gruncie rzeczy pełen kompleksów i wstydliwego poczucia niedopasowania. Pamiętajmy, że Wojnicz znajdował się na obszarze ówczesnych Niemiec, w okolicach między Wałbrzychem a Kłodzkiem, w Görbersdorfie (dziś: Sokołowsko), gdzie leczyli się chorzy na gruźlicę z całej Europy a mówiło się po niemiecku (w zasadzie). Zastanawiam, gdzie tkwi rzeczy sedno. Czy w postawie autorki, skoro zwraca na tę kwestię jakąś szczególną uwagę czy też odkrywa ona spotykane u nas (Polaków) „zawstydzenie” na widok rodaków podczas pobytu poza krajem? Przychodzi mi to na myśl, ponieważ pamiętam momenty, gdy w czasach komuny w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku znajdując się we Wschodnim Berlinie czy Koszycach podczas podróży turystyczno-handlowych starałem się nie zdradzić swojej narodowości słysząc mowę polską obok. Jednak nagrabiliśmy sobie swoim hałaśliwym obejściem i pazernością w wymianie handlowej. Nawet później w czasie pobytu na Zachodzie odzywał się we mnie pewien kompleks polskiej niższości, nie można wtedy identyfikować się z krajanami. My ubodzy krewni ze Wschodu! Wciąż niewystarczająco zasobni finansowo, aby nie wozić ze sobą zupek, konserw i kabanosów. Nie zawsze Polaka było stać na żywienie w restauracjach. Był więc to pewien rodzaj upośledzenia. Czy Tokarczuk to właśnie chciała ujawnić? Czy w niej samej tkwi ta postawa? Teraz, po otworzeniu się na uciekinierów z Ukrainy (prawie trzy miliony w ciągu stu dni znalazło się w Polsce, znaczna część pozostaje nadal) możemy inaczej siebie postrzegać. Możemy wyprostowani dumnie nosić głowy w górze. Nie mamy czego się wstydzić.
Kilka scen ociekających krwią dodaje „horrorowi” niezbędnej pikanterii. Czytelnik może się wzdrygnąć albo przejąć albo „zniesmaczyć” – to tak a propos „apetyczności”. Można jednak zaufać pisarce, znajdziemy wiele pięknych literacko opisów przyrody i przeżyć, jakich doznają bohaterowie. W dalszych partiach opowieści sytuacja się zagęszcza, wzrasta poziom zainteresowania rozwojem akcji, w której poza zwykłą otaczającą nas rzeczywistością, obejmującą rzeczy realne, materialne z jednej strony a boskie, transcendentne, dochodzą dodatkowo duchy z pogranicza mitologii, mrocznej przeszłości uzdrowiska i wytworów ludzkiej fantazji wywołanych lękiem i niewyjaśnionymi przeżyciami. Istotną rolę odgrywają więc Tuntschi, powstałe z naturalnej materii leśnej obiekty do erotycznego zaspokajania się pasterzy i węglarzy, oraz tytułowa Empuza, zaczerpnięta z mitologii greckiej bogini strachu, straszliwa zjawy w postaci kobiecej, mająca jedną nogę, zmieniająca swój wygląd, z przymilnego i kuszącego mężczyzn na przerażający; ze swoich ofiar wysysała krew niczym wampirzyca a ciało pożerała. Należy pamiętać, że sanatorium dla gruźlików nie mogło być wolne od naturalnych, acz ponadnormatywnych dla rodzaju ludzkiego, śmierci.
Przeczuwane przeze mnie „mnogie narratorki” odkrywają swoją rzeczywistą naturę w ostatnich wersach książki. W Epilogu Olga Tokarczuk napisała: Nigdy już nie wydarzyło się nic podobnego do tego, o czym tu opowiedziałyśmy. Wojna zaspokoiła nasze apetyty. Gruźlicę wyeliminowała szczepionka BCG. Bohaterowie rozproszyli się albo poumierali. A my? My jesteśmy tu zawsze. W zamyśle Autorki pojawiło się coś fałszywego; Empuzy nie mogłyby wszak snuć opowieści, co jest przywilejem pisarki, a tym bardziej zdradzać swoją tożsamość przed liczną publicznością czytelniczą.
W tym, niby sprytnym, zabiegu zamotania narracji jest coś dziecinnego. Muszę także dodać, że mnie, czytelnika, jako człowieka dojrzałego liczne debaty prowadzone przez kuracjuszy Pensjonatu dla Panów nie były ciekawe. Mogą one bardziej zainteresować osoby młodociane lub mniej wykształcone. Debata o wielowymiarowości świata wraz z jakimś szczególnym zachwytem dla właściwości wstęgi Möbiusa oraz inne „filozofowania” nieco rozczarowują. Może w tamtych czasach, w których rozgrywa się akcja były to tematy frapujące, tak jak elektryczność czy pierwsze samochody. Mnie nie przekonały.
Za szczególną wartość uznaję natomiast – bez angażowania się w różnice podejść do spraw męsko-damskich, czy na przykład wyższości mężczyzn nad kobietami – problem dwupłciowości Mieczysława Wojnicza. Postać ta przez cały utwór prowadzona jest w bardzo subtelny, przyjazny sposób. Problem ten zwłaszcza nabiera specjalnego charakteru w naszej polskiej, bardzo homofobicznej rzeczywistości, gdzie nawet aparat władzy jest źródłem podsycania nienawiści wobec osób odmiennych. Bardzo pozytywną postacią okazał się doktor Semperweiß, który po rozpoznaniu płciowości Mieczysława powiedział: W każdym z nas tkwi poczucie niepełnowartościowości, przekonanie, że czegoś nam brakuje, a wszyscy inni to mają. Przez całe życie musimy się z tym poczuciem niższości układać, przezwyciężać je albo zaprzęgać do wozu naszych ambicji i niszczącego dążenia do doskonałości. A co jest doskonałością, czy ktoś wie? Mieczysław Wojnicz w ogólnym zamieszaniu jakie nastąpiło po wydarzeniach w listopadzie 1913 roku w Görbersdorfie opuścił to uzdrowisko jako Klara Opitz, przejmując tożsamość zmarłej żony właściciela Pensjonatu dla Panów. Pani Olgo, dobra robota.
Zatem, jakie jest pisarstwo pani Olgi Tokarczuk? Dobre, podparte mocnym przygotowaniem warsztatowym. Tak, jak to było widoczne w jej „Księgach Jakubowych”. Nomen omen, nie wiem czy to zamierzone czy dzieło przypadku, że Tomasz Mann także napisał – wcześniej – „Historie Jakubowe” zawarte w czteroksięgu „Jakub i jego bracia” oraz jest autorem znakomitej „Czarodziejskiej Góry”, w której główny bohater – także młody – Hans Castorp przyjeżdża na leczenie gruźlicy do Davos. Do odważnych świat należy! Jest jeszcze możliwość zainspirowania się „Śmiercią w Wenecji”.