Nieco dzienne myśli płacą codziennie przebraną miarką, czasem w kałużach wodzą pokuszeniem. Obgryzany lęk narasta dzikim mięsem. Jeszcze nie czas na amputację pazura – myślał. Wyrwać się z anonimowego tłumu, leżeć do góry słowem z brzuchem pełnym słodkości, czy nadal uwodząc, wydawać owoce, głaskać tożsamość bez rozmieniania się na drobne. Tego, co krzywe, nie da się wyprostować, paradoksalnie miękko zapada w oko. To, co jest, już było, a to, co ma być kiedyś, już jest.


Otoczony takimi samymi jak on, powielony słowem – super, miał psa. Widział go także w kałużach. Czuł jego oddech na ramieniu, tak jak zawieszony głos merdający bezwiednie. Natarczywe skrobanie od środka nie pozwalało zamknąć się na wieczność. A dziś? Na wężowisku odważnie patrzą narcyze. Pewne bezdusznej siły strzepują wahania. Kleją siebie na niepodobieństwo.
Nibyczłowiek – błąd stworzony z gliny potrzebuje doskonałego me – Bóg uderzył się w zamyśleniu.

Joanna Turczyn